wtorek, 25 grudnia 2012

Wesołych Świąt! :]

Oj, zabiegana ostatnio jestem aż strach :] Ekspresowo będzie, bo jutro goście się zjeżdżają, więc korzystam tylko z okazji, że mięsko dusi się samo i mam chwilę.
jak  większość pewnie...
Z informacji niezbędnych i może niektórych interesujących: nie mam choinki na święta. Zazwyczaj starałam się mieć chociaż ekoinkę-czyli drzewko wkopywane później w ziemię. Ozdoby ze słomy, jabłka, orzechy; wstązki są jedynym odstępstem od "natury" (informuję przy okazji, że nie jestem "szalonym" ekologiem. Używam torebek foliowych, zużywam prąd- często w nadmiarze,  zjadam zwierzęta("dużo bardziej rzadko kwiaty")...
 Jednak wracając do drzewek: większość niby doniczkowych choinek ma niestety tak pocięte korzenie, aby wcisnąć ją do doniczki, ze  nie da się uratować mimo wszelkich strań... Tak więc w tym roku wracając do "korzeni" mamy podłaźniczkę :]
 
Oczywiście zdjęcie bokiem, bo okrutny ADOBE nie chce współpracować...
I jeszcze tylko jedno... no muszę się "pochwalić" (i wiem, jestem czasem infantylna, ale uwielbiam takie prezenty)
mimo że kapcie są niezbyt praktyczne przy "lataniu" dom-dwór-dwór-dom to i tak je uwielbiam :] Dzięki braciszku :]
 
Ps. A o prezencie od małż-onka będzie osobny post, bo się należy :]
 
Wesołych
Świąt!

wtorek, 11 grudnia 2012

Zima, zima, zima...

Odkąd przestałam być dzieckiem zasuwającym z zawrotną prędkością na sankach, lepiącym setki bałwanów i tarzającym się z lubością w śniegu z pełną stanowczością twierdziłam, że NIE LUBIĘ (to delikatne słowo) ZIMY! No bo co tu lubić? Na chodnikach breja wodno-solna przemakająca w przeciągu trzech sekund przez buty. Na ulicach breja wodno- solno- piaskowa, która albo:
a) zachlapuje ci wyżej wspomniane buty i resztę odzieży za pomocą kół przejeżdżających samochodów;
b) zachlapuje świeżo umyty samochód, więc po trzech minutach od wyjechania z myjni piszą Ci na masce "Brudas".
      Ślisko, mokro, zimno. Żeby wyskoczyć po bułki, herbatę, czy cokolwiek zakładasz dziesięć swetrów, kurtek, czapek i szalików, bo inaczej zamarzniesz po drodze. Jeszcze trzy pary rękawiczek. Zakładasz. Chcesz zamknąć drzwi, ściągasz, bo kluczy się nie da utrzymać. Drzwi zamknięte, zakładasz rękawiczki. Kurczę, nie da się otworzyć drzwi od klatki- sciągasz- otwierasz- podmuch zimowy zamraża palce- w popłochu zakładasz rękawiczki (gubiąc jedną po drodze). W sklepie znów ściągasz rękawiczki, żeby wygmerać i tak skostniałymi palcami jakieś drobne. Przy okazji ściągasz pierwsze trzy szaliki i czapki, bo w sklepie gorąco. Czekając w kolejce ściągasz kolejne trzy. Udaje się zakupić bułki, herbatę, czy cokolwiek, wychodzisz ze sklepu, zakładając w popłochu na siebie spowrotem czapki, szaliki, rękawiczki... Oczywiście w międzyczasie gubisz gdzieś rękawiczkę, dwa szaliki i jakimś cudem jeden z dziesięciu swetrów... zamarzając wracasz do domu i okazuje się, że paradoksalnie cały/a jesteś przepocony/a a jednak ci ZIMNO!
   Nie ma za co lubić zimy....
 W zeszłym roku myślę, że też jeszcze nie lubiłam zimy. Powoli musiała mnie do siebie przekonywać. Ośnieżonymi drzewami, zamarzniętym jeziorem., czystym, chłodnym powietrzem. Dała trochę w kość każąc zasuwać codziennie z szuflą (zimą nie cierpię swojego dłuuugigo podjazdu), ale również "obdarowała" nas uroczymi, furkoczącymi kulkami- sikorkami :]
 

sikorka czubatka
 
W tym roku chyba, ostrożnie, delikatnie i z wielką dozą nieśmiałości po cichu myślę sobie, że zaczynam lubić zimę. Nie za to czego nie lubiłam w mieście, ale za to co odkrywa przeze mną tutaj. No, owszem nadal nie lubię jej za temperatury, które powodują pożeranie paliwa przez piec, co wiąże się z chudziutkim portfelem, ale... ćsiiii....   :] 
 
sikorka modra

dość szybka sikorka modra

   W tym roku nie udało mi się dorwać bogatki...  jest ich najwięcej, wszędzie się panoszą, ale przed obiektywem uciekają szybciej niż modraszki :] Podejrzewam, że pewien wpływ an to może mieć Mała Mi, która z lubością goni wszystko co furkocze, a z zawziętością to co wyżera jej słoninkę (oczywiście w jej mniemaniu- pies ogrodnika... sama nie sięga, ale ptaszki goni).

piątek, 7 grudnia 2012

Usprawiedliwiam się...

     Niedoczas niespodziewny mnie dopadł. Okazało się, że musze poprowadzić wykłady z dietetyki dla seniorów, a do tego okazało się, że pierwsze nie odbędą się za tydzień, tylko jutro... I siedzę od trzech dni wieczorami klepiąc "slajdy" zamiast na blogu...
Na szybko wklejam tylko "zimowy pomost" i wracam do witamin, białek i węglowodanów...
A o sniegu, mrozie i świąteznych klimatach później, mam nadzieję, że niedługo :]

piątek, 30 listopada 2012

Decoupage i kalendarz adwentowy

Och, no idą idą powoli te święta... :]
W ramach niespodzianek przedświątecznych przygotowałam dla Małża kalendarz adwentowy.

Małż(onek) jeszcze nie wie co dostanie i uwierzcie, nie było łatwo zrobić takie "cuś" ukrywając się przed nim... W każdej kieszonce mini prezencik w postaci słodkości lub drobiazgu i dobre słowo na każdy dzień :] Z Małżem jak z dzieckiem czasem :]
Cały kalendarz EKO i własnoręcznie wykonany. Prawie jestem z niego dumna:] (pod względem artystycznym)
Małż(onek) dostanie go jutro rano, chyba że wcześniej zajrzy na bloga i wszystko się wyda. Zresztą z kalendarzem miałam mały problem dziś wieczorem, bo obdarowywany pojechał na koncert do Miasta, więc miałam plan, aby wszystko na spokojnie dokończyć. A tu... wracam do domu około 20.00 a pół godziny później telefon, że Małż(onek) również wraca... Dobrze, że ma jakieś 30 minut w drodze, inaczej nie zdążyłabym wszystkiego pochować :]
 
A wcześniej  piątkowe popołudnie i wieczór spędziłam z bardzo miłymi paniami na kursie decoupage. Kameralnie, sympatycznie. Podoba mi się ten rodzaj zajęcia- jeśli można to tak określić i przyznam szczerze, że z niecierpliwością czekałam na ten króciutki kurs. Już po stwierdzam, że było warto :]
To pierwsze moje spotkanie z tą metodą zdobiena przedmiotów w sensie praktycznym, bo wcześniej trochę już czytałam sobie. Podczas zajęć spotkałam naprawdę sympatyczne panie i tak nam się dobrze rozmawiało i pracowało wspólnie, że mało brakowałoby, a zapisałabym się do "Koła Gospodyń Wiejskich" :] Swoją drogą mogłoby to być niesamowite przeżycie.
 
A moje pierwsze "dzieło" wygląda tak:
 
Zdjęcie niezbyt udane- wiem, wiem, aż mi wstyd...
 Poza tym nie wiem czemu wstawia mi się "bokiem" Ustawiam pionowo, a ono samo się odwraca. Jeśli ktoś wie co zrobić, będę wdzięczna za pomoc (pracuję na Adobe).
A tym czasem pozdrawiam serdecznie z kaszubskiej wsi.
Zaczął sypać nam nieśmiało pierwszy śnieg...
 

poniedziałek, 26 listopada 2012

Psi komiks

B-Hej, czego chcesz?

M- Załaskoczę Cię na śmierć!
B- O nie!

M- gili, gili :]
B- Litości, litości dziewczyno! Przestań!

M- Gili, gili, gili, oddasz mi swoją kość?
 
B- Buahahaha!!! Oddam, oddam tylko przestań!
B- jeszcze się policzymy...
 
 

Świątecznie?

   Czy macie świadomość, że już za cztery tygodnie Wigilia, a potem Święta? Ale taką prawdziwą świadomość. Ja nie. Niby wiem, że jeszcze tylko 28 dni i będziemy myśleć wyłącznie o pierogach, barszczu i pierniczkach, ale jakoś to do mnie nie dociera. Za oknem nadal szaro-buro, temperatura nie zachęca, ale nie jest najgorsza. wszędzie opadłe, butwiejące powoli liście (lubię zapach opadłych liści. Jest taki świeży, naturalnie ziemisty i "zimowy" zarazem). Wracając... święta nie zagościły jeszcze w mojej "świadomej świadomości". Może to efekt tego, że znacznie mniej stykam się obecnie z wszelkiego rodzaju marketami, supersamami itp. gdzie od października już są święta...
    Może to lepiej? Obecnie Święta dla większości ludzi czy chcą czy nie trwają jakieś 4 miesiące... Najpierw powoli opanowują nas mikołaje, gwiazdki, bombki, światełka i "świąteczne promocje" dochodząc powoli do apogeum, a potem mamy wyprzedaże, obniżki, cięcia itd. poświąteczne... I tak to trwa od października do lutego...
    To wspaniałe myśleć o świętach i przygotowywać się do nich, nawet przez długi czas, ale z własnej woli :] Myślę, że ważniejsze to przygotować się gdzieś tam, głeboko w duszy, spojrzeć inaczej przez chwilę na świat, zadumać się nad życiem. Cieszyć z tego co mamy, a nie marudzic nad tym czgo nam brakuje...
Cieszmy się świętami nawet pół roku przed nimi, ale nie ze względu na "świąteczne" promocje i okazje, tylko dlatego, że tak chcemy...
    No to pierwsze "Wesołych Świąt" :] chociaż jeszcze  w listopadzie.

środa, 21 listopada 2012

Mgliście

  Od dwóch dni mgliście i ponuro u nas, jednak ja lubię mgłę (pomijając momenty kiedy prowadzę, zwłaszcza rano w szarówce jeszcze, a do tego przede mną jedzie "ktuś" z włączonymi przeciwmgielnymi... brrr...) mgła ma w sobie pewną tajemniczość, ale również napawa ciekawością.Co się z niej wyłoni? Co ukaże się nam za chwilę? Czsem tylko przychodzi mi na myśl w takich chwilach "Mgła" S. Kinga :] zwłaszcza w lesie, na krętych ścieżkach, albo nad jeziorem...

 
Lubię ten pomost... stoi sobie poza zasięgiem suchej stopy, fragment dawnej całości. Mam kilka jego zdjęć w różnych sceneriach. Dzisiaj też mnie urzekł. Taki ostatni bastion w rozmywającym się świecie. Macie takie swoje miejsce? Głaz, wzgórze, drzewo, które obserwujecie przez cztery pory roku? Ja mam kilka, ale najbardziej chyba lubię właśnie to...

Nostalgicznie i spokojnie przez tą mgłę się zrobiło. Widoki ograniczone, dźwięki przytłumione. Wszystko jakby otulone półprzezroczystą kołdrą. Świat inaczej pachnie we mgle. Świeżo, deszczowo, orzeźwiająco. Jakby się oczyszczał, brał mgielną kąpiel.

wtorek, 20 listopada 2012

Obijam się...

        Obijam się... dość perfidnie ostatnio. Ładniej by brzmiało gdybym napisała, że mnie jesienna chandra dopadła, albo coś w tym stylu, ale przecież kłamać nie będę zwłaszcza przed samą sobą. Tak więc- obijam się. Nie chce mi się nic ostatnimi czasy. Narzędzia powinnam zabezpieczyć i pochować, trawnik ogarnąć do końca. Pierzynki założyć na "zmarźlaste" krzewy. Ale nie chce jakoś mi się...
   Jedyne co robię ostatnio z uporem maniaka, to zakopuję po raz kolejny cebulki żonkili, tulipanów i krokusów, które z takim samym uporem wykopuje mi Mała Mi. Jeszcze kilka razy i ją ukatrupię. A jak na razie Mała Mi wygląda tak:


Głuptak prawda? :] Ale za to jaka szczęśliwa, prawie jak po wykopaniu cebulek. Wtedy ma podobną minę, która mówi: Pańcia, Pańcia, patrz znalazłam to co zakopałaś! Daj smakołyk w nagrodę :]

wtorek, 6 listopada 2012

jesiennie, jeśli już musi być tytuł...

    Znowu marudzić troszkę będę... o pogodzie, grzaniu, ciemnościach wczesnych i innych normalnych życiowych smuteczkach. Od razu zaznaczę, że mam pojęcie iż wiele ludzi ma gorzej, że moje prolemy w porównaniu z kłopotami innych ludzi są błache i śmieszne niekiedy, ale to mój blog i po to go mam, aby sobie pomarudzić, albo podzielić się radostkami życia.
      Wracając do myśli pierwotnej- pogoda nie rozpieszcza... szaro buro i ponuro. Kaszuby o tej porze roku potrafią być piękne, nawet przy mżawce i surowym krajobrazie, ale ja ostatnio widzę tylko spadające z modrzewi igły (kto wymyślił, żeby posadzić wokół tyle modrzewi?!- nie ja...), oklapłą trawę (czemu mamy taki duży trawnik?!) , ogołocone z liści drzewka owocowe (liście, liście, liście...) i tak dalej i tak dalej... No smętnie mi ostatnio przez tą pogodę i chandrowato. Ciemno się robi coraz szybciej, w ogrodzie posiedzieć się nie da, bo zimno. W domu ciemno się robi jeszcze szybciej, bo balkon zacienia wszystkie okna, no poza północnymi... ale co mi z tego? :]
     Piec musi już chodzić, bo nie da się kominkiem napalić, a piec lubi żreć paliwko, które kosztuje. Samochodzik domaga się zimowych opon,oraz nowego ubezpieczenia, podatek nakazuje się zapłacić (a właściwie gmina nakazuje, no ale zapłacić trzeba), do tego miejskie mieszkanko nadal nie chce się dać sprzedać. Ono ma chyba więszy sentyment do nas niż my do niego... Chce ktoś kupić miejskie mieszkanko w urokliwym miejscu sympatycznego miasta? :]  I takie mamy listopadowe smuteczki... nie większe niż większość, nie mniejsze niż inni...


I taki mamy  listopad u nas... piękny i nostalgiczny zarazem.
  

poniedziałek, 5 listopada 2012

Listopadowo

No i zawitał do nas Pan listopad grający... (kto nie pamięta niech spróbuje sięgnąć do czeluści dzieciństwa, gdy "katowani" byliśmy piosenką o panie listopadzie grającym na basie, flecie itp :] ) U nas listopad gra zazwyczaj na wietrze. Wizga i huczy-buczy w kominie, tworzy sobie perkusję z beztrosko pozostawionych narzędzi na ganku, oraz dzwoni deszczem o szyby i dachówki.
    Miły czasem jest listopad, gdy w kominku ogień buzuje, psy grzeją stopy lub boczki i ciepła herbatka bulgocze w czajniczku. Potrafi jednak dać też w kość swoimi "fochami" każąc włączać piec, by człowiek nie zamarzł, zgrabiać co chwilę liście i próbować dojechać do pracy przez zupełnie rozmytą drogę i listopadowe kałuże.
    Pan lisopad z radością ukazuje nam pas Oriona na niebie, niesłychanie cudne formy tworzone przez ogołocone gałęzie, ale również daje nam popalić ciągłą mżawką, szczypie przymrozkiem porannym i zniechęca do wszyskiego szarugą.
      W tym roku Pan listopad został troszkę przechytrzony przeze mnie, bo wszystko co mogłam w ogródeczku zrobiłam już "na zaś". Cebulki posadzone, chwasty powyrywane, trawka dokarmiona, drzewka do zimy przygotowane. Owszem, zaskoczy mnie i doprowadzi do nerwicy przedwczenym (jak dla mnie przynajmniej) mrozem, kolejną partią liści na trawniku (którą pewnie z kieszeni wyciągnie, by mi na złość zrobić) oraz wieloma innymi rzeczami... Ale przecież już niedługo przyjdzie do nas Pan Grudzień, który nie będzie grał co prawda, ale przyniesie inne cudowności i niespodzanki.
    A psy z Pana Listopada się ogólnie śmieją... :] i dobrze, też bym tak czasem chciała.

środa, 31 października 2012

Zima, oj zima...

  Oj mrozem powiało, oj śniegiem sypnęło... Kominek pracuje niemal całą dobę, najwyższy czas piec włączyć, bo nawet psy się pod kołdrę na noc pakują...W tym roku zima zaskoczyła mnie tak, jak zazwyczaj zaskakuje drogowców. .Na dworze -2 stopnie, a ja szpadlem marchewki wykopuję. Oj niedobrze, niedobrze. A jeszcze cebulki czekają na wkopanie i nie do końca wiem wkopywać, czy nie. Podobno ma trochę się ocieplić w weekend. Mam nadzieję, bo inaczej zostanę z pustą grządka na wiosnę.
Dziś króciutko, bo z pracy piszę. Jak mi internet nie zamarznie, to obiecuję w weekend coś skrobnąć.

czwartek, 25 października 2012

Historia Pana E.

    Jak już wspominałam, mieszkamy prawie w lesie , na skraju wsi, której to obrzeża właśnie są dość letniskowe. Dzięki temu w sezonie mamy dwa razy więcej sąsiadów niż od jesieni do wiosny. Wprowadzaliśmy się w sierpniu, więc większość sąsiadów, których poznaliśmy było właśnie "letnikami" w wieku zazwyczaj... dojrzałym. Od początku słyszeliśmy zewsząd zachwyty nad osobą tajemniczego (przynajmniej początkowo) dla nas pana Edwina /Erwina - zależności od tego który sąsiad się nim zachwycał. Po pewnym czasie udało nam się ustalić iż pan E. był jednym z poprzednich właścicieli(a było ich przed nami trzech) naszego domku.
   Pan E. jest osobą wzbudzającą wśród wszystkich wielki entuzjazm oraz szacunek, co nie kryjmy się, przysporzyło nam również części tej sympatii, oraz ułatwiało czasem pewne sprawy. Po niedługim czasie odkryliśmy iż hasło "dom pana Edwina/ Erwina" potrafi wiele załatwić. I tak już podczas pierwszej wizyty w miejscowym sklepie doweidzieliśmy się, że możemy kupować "na zeszyt". Pobliski gospodarz bez problemu sprzedał nam drewno kominkowe po calkiem atrakcyjnej cenie, od sąsiadki dostaliśmy piękne pacioreczniki- bo pan E. takie miał- a inni uśmiechali się do nas wręcz z lubością.
Pan E. stał się dla nas niemal postacią mityczną.  Skłądając razem wypowiedzi sąsiadów ustaliliśmyże był on:  wielkim ekscenrykiem/ gentelmenem/ intelektualistą/ samarytaninem, co razem tworzyło zdecydowanie egzotyczną mieszankę.

     Do tego pozostawał jeszcze motyw tajemnicy. Kim był? Co się z nim stało? Z większości rozmów nie dało się wiele wywioskować poza tym, że był wspaniały. Snuliśmy domysły, że pewnie odszedł z tego świata (o rany! może w tym domu?) skoro dom sprzedał nie on, tylko ktoś inny, a wszyscy tak się nim zachwycają i  wspominają.  Pan E.wnioskując z uzyskanych informacji był conajmniej niestamowitą osobą.
    
       Kilkanaście dni temu mit pana E. został niestety dla nas przynajmniej obalony, a przynajmniej mocno nadszarpnięty, gdyż pod naszą furtką pojawił się nie kto inny jak właśnie On we własnej osobie!
I co?
Nic, zwyczajny starszy pan, który poprostu się przeprowadził, mówiący w sposób zdecydowanie zwyczajny, chodzący i zachowujący się też zupełnie zwyczajnie. Do tego udało nam się rozwiązać zagadkę czy jest on panem Edwinem, czy Erwinem :]

   Czasem żałuję, że spotkałam osobiście pana E. bo odebrał tą wizytą całą magię swej osobie, a tym samym mnie samej...
Mimo to, pozdrawiam pana E., dzięki któremu nadal mam pacioreczniki, drewno do kominka i może nie otwartą, ale przynajmniej uchyloną furtkę do serc tutejszych mieszkańców.


                    Klony już się "sypią" więc czas najwyższy był wziąć się za róże liściaste :]

poniedziałek, 22 października 2012

Niedoczas miejski

          Od pewnego czasu mam uczucie, że czas w mieście i na wsi dla mnie inaczej płynie. Jakaś anomalia czasoprzestrzenna mnie dopadła i tyle. Ponieważ pracuję w mieście, spędzam tam pewną ilość czasu w tygodniu. Za każdym razem mam uczucie, że wiecznie brakuje mi czasu, aby coś tam załatwić. Jak dziś... Pobudka 1,5 godziny wcześniej, żeby zjechać przed pracą do warsztatu z autkiem, potem pędem do miastowego mieszkanka, bo wymieniają rury.
 Dobrze, że Mamcik zgodził się popilnować panów fachowców i poczekać na nich, bo inaczej nie dałabym rady. Po pracy do warsztatu po autko, na szczęście gotowe już do odbioru, do mieszkanka miastowego, zwolnić Mamcika z pilnowania panów fachowców... Potem kombinacje alpejskie, aby panowie fachowcy mogli się jutro do mieszkanka dostać... Ja na 7.00 do pracy, panowie łaskawie po ósmej się pojawiają. Dobrze, że sąsiedzi jeszcze mnie pamiętają i zgadzają się pomóc.
          No i tak szast- prast minęło dwa razy więcej czasu niż powinnam być w mieście, oraz niż myślałam. nie spędzałoby mi to może snu z powiek, gdyby nie Mała Mi. Ona ma w tyłeczku swym zgrabnym zegarek... I jeśli siedzi w domu sama dłużej niż 5godzin, to zaczyna się okropieńczo nudzić. W efekcie czego zaczyna sobie szukać rozrywki, zazwyczaj dewastatorskiej. Dzisiaj też "limit czasu" Mith minął, więc po powrocie do domu zastałam twórczo porozrzucane w sypailni strzępki kołdry... Na szczęście pacjent (to znaczy kołdra ) przeżył.
            I tu dochodzę do czasu wiejskiego. W takim samym czasie jak spędzony w mieście zdążyłam zaszyć nieszczęsną kołdrę, wypić kawę relaksując się przy "Akademii rozrywki", wyjść z potwornymi psami na psacer, ugotować obiad, koordynować wycinanie dwóch padających świerków( wycinki małż dokonywał), ułożyć jabłka w piwnicy (każde zawinięte w osobny papierek- jak w dowcipie), zaprowiantować małża i siebie na jutro do pracy, oraz na koniec zrobić masełko sezamowe na zbliżające się dłuuugie, zimowe, ponure wieczory.
    A jutro znowu się niedoczas miejski zacznie, bo panowie fachowcy znowu będą działać, oraz przychodzi potencjalny kupiec mieszkanka, oraz na pocztę z awizo trzeba skoczyć, no i oczywiście jeszcze pracę odwiedzić.... I w międzyczasie- niedoczasie będę się zastanawiać co znowu Mała Mi wymyśli.


a ja chciałabym jak Breguś móc się "pochilloutować" :]
Pozdrawiam zaglądających.









piątek, 19 października 2012

Skąd i dlaczego się tu znaleźliśmy...

   Miało być wczoraj, ale historia przegrała z kapustą :] Dzisiaj już z mocnym postanowieniem postaram się spisać krótką, ale bądź co bądź szczęśliwą historię- podobną pewnie do wielu innych...
   Przez kilka lat (prawie sześć) miszkaliśmy razem (bo przedtem ponad 20 osobno) w malutkim mieszkanku, jednopokojowym w pewnym mieście. Bardzo przyjemnym, nie powiem. Może przemawia przeze mnie "lokalny patriotyzm", ale tam się urodziłam, mieszkałam przez większość życia i naprawdę uważam, że miasto to nieźle sobie radzi.
Wracając do tematu- pewnego dnia mój małż-onek stwierdził, że powinniśmy kupić większe mieszkanie. Wtedy, nie wiem w zasadzie dlaczego zbudził się we mnie bunt i foch i powiedziałam, że NIE. Jeśli mam się przeprowadzić, to na wieś. Do domu z ogródkiem, gdzie Brego będzie mógł pobiegać, gdzie marchewka i pomidory będą sobie radośnie rosnąć w słonku. Początkowo Małż stwierdził, że zwariowałam z lekka, bo przecież nas na to nie stać... Po niedługim czasie okazało się jednak, że i owszem stać (w takim samym stopniu jak na większe mieszkanie oczywiście, a nie że możemy tyle forsy hop-siup wydać z własnych- pod tym względem raczej jesteśmy większoścą). No i Małż się zgodził...Bo stwierdził, że faktycznie chyba lepiej tak, a nie w metrażu nawet większym lecz z milionem przypadkowo zebranych osób.
  Zaczęliśmy szukać. W sumie dość szybko znaleźliśmy takie miejsce, gdzie oboje ponownie powiedzieliśmy sobie TAK- tym razem nieformalnie i z trochę inną koncepcją niż za pierwszym razem :]
Po dłuuugim czasie iczekiwania i załatwiania formalności głownie bankowych udało się.
I tak ponad rok już mieszkamy sobie na uroczej wsi. Chociaż nie zawsze jest urokliwie i uroczo...
Ale o tym jużpóźniej...
A oto domek, który nas uwiódł. Tam gdzieś w tle nawet mnie widać :]

czwartek, 18 października 2012

O tym jak kapusta historią zawładnęła...

  Chciałam dziś więcej trochę napisać o tym skąd i dlaczego się wzięliśmy "w wiejskim lesie", ale niestety... Dwie wielkie jasnozielone głowy smętnie spoglądały na mnie z kuchni. Od zawsze październik był dla mnie ostatnim miesiącem przygotowań do zimy. Od maja do października mniejsza lub większa spiżarnia zapełnia się różnymi słoiczkami i wekami. W maju króluje sosna i mniszek, w czerwcu truskawki. Lipiec i sierpień upływają pod znakiem jabłek, jagód, wiśni i cukinii. We wrześniu kuchnię we władanie biorą grzyby, borówki, ogórki i pomidory, a październik to miesiąc kapusty. Nie żebym przerabiała ją w jakiejś hurtowej ilości, ale przynajmniej jedna 5 litrowa beczułka jest.
No i dziś nadszedł ten dzień, kiedy już trzeba było... A z racji tego, że główny masakrator i stręczyciel kapusty- czyli ubijacz wybrał się służbowo w podróż, to w tym roku ja musiałam całą tą masę sprężystą i soczysta przerobić na wymęczone farfocle i sok.
I tak oto po trzech godzinach szatkowania, solenia i ubijania na zmianę nie mam już sił zbyt wielu na spisanie zamierzonego posta. Zwłaszcza, że strzępki szatkowanych głów uśmiechają się do mie z podłogi i blatów kuchennych, więc trzeba je jeszcze zagarnąć do miejsca przeznaczenia- czyli na kompost.
Dobrej nocy :]

środa, 17 października 2012

post techniczny

       Tak sobie siedzę od kilku(!) godzin i próbuję to wszystko rozgryźć. Wniosek nasuwa się jeden- albo blogger jest okropieńczo skomplikowany, albo ja jednak jestem zupełnie analogowa. No nie "kumam" jak to zrobić, żeby mieć w paseczku ładnie ułożone blogi, które czytam, jak dodawać zdjęcia, jak sprawdzić przed opublikowaniem zmiany wyglądu... jak, jak, jak... postaram się to opanować, jak nie dziś to jutro... Chociaż jutro chciałam więcej skrobnąć na temat leśnej wsi naszej, nazwy bloga i jego przeznaczenia :]
No nic, zobaczymy.
pozdrawiam

Przedstawiam(y) się :]

No to się udało....
Po przeczytaniu niezliczonej ilości blogów, odrzucaniu od siebie chwilowej pokusy, aby samemu założyć "takie cuś" i poczekać aż przejdzie lub dojrzeje... stwierdziłam, że chyba jednak dojrzało. Jak wszyscy widzą to mój pierwszy post. Jestem tu nowiutko- świeżusieńka i nawet nie wiem jak to będzie wyglądać...
Mimo wszystko próbuję. Tak więc zgodnie z tytułem przedstawię się/nas:
Jest nas obecnie czworo (ew. sześcioro- ale o tym poniżej)

ja- uczę, uczę, uczę- zawodowo. Prywatnie coś tam "dziubię", pichcę, zbieram z takim samym zaangażowaniem. Czytam kiedy tylko mogę zaniedbując czasem haniebnie resztę stada, obserwuję maniakalnie pobliską przyrodę, próbuję wpoić psom podstawowe zasady wychowania, staram się wyhodować cokolwiek jadalnego itd... o tym pewnie bardziej szczegółowo później :]

małż-onek- też pracuje, namiętnie uprawia piromancję (na szczęście zazwyczaj w kominku), z radością pochłania to, co ja upichcę(przynajmniej tak twierdzi) i oddaje się "rzutami" swym hobby- znaczy albo przez tydzień nonstop gra na PC, albo czyta, albo muzyczki rózne tworzy.

Brego- pies-pies nazywany "Faflunem" gdy ma przytulaśny nastrój, bądź też "męczyd...pą" gdy przytulaśny nastrój staje się zbyt upierdliwy. Ma prawie 7lat i jest schroniskową znajdą. Z nami od ponad sześciu.

Mithrill- pies-suczka nazywana "Małą Mi" ze względu na charakterek zwłaszcza w stosunku do Bregusia. Po prostu mała despotka i wredota, mimo że dwa razy mniejsza od niego. Głównym hobby Małej Mi jest jedzonko- syndrom poschroniskowy... Mith ma około 1,5roku z nami uczy się szczęśliwego psiego życia od 17 lutego czyli równo 9miesięcy!

Ewentualne sześcioro uzupełniają dwa ślimaki afrykańskie, ktore nie są zbyt interaktywne, więc o nich raczej za dużo tu nie będzie :]

No to się udało...- jak na wstępie.
Wyprodukować pierwszy post.
Mam nadzieję, że będą następne, w któych bliżej się poznamy :]
pozdrawiam wszystkich, którym udało się tu zajrzec i przebrnąć przez moje pierwsze publiczne "wypociny".