sobota, 1 sierpnia 2015

bat-zwierz...

Pamiętasz, że miałam zawsze trzy- w do czterech nietoperzy?
Pamiętasz, że jeden został eksmitowany, czyli zostały trzy/ optymistycznie dwa?
No to dziś okazało się, że nie... naliczyłam siedem- SIEDEM! radośnie wyfruwających z zakamarków dachu...
Chyba jednak nie są hipisowską homoseksualną komuną... Wolałabym, aby były... dla ich dobra... i życia... Małż szykuje się na wojnę....

poniedziałek, 15 lipca 2013

KOD- kompletne odgruzowywanie domu

Oj zaniedbałam się blogowo, zaniedbałam...
Nie mam większego usprawiedliwienia. W czerwcu jeszcze ujdzie- świadectwa, protokoły, sprawozdania... No mało czasu na "życie" było, mało. Ale w lipcu już zdecydowanie więcej. Jakoś mi uciekają dni lipcowe bezproduktywnie.
Zazwyczaj dwa razy w roku zimą na przełomie stycznia i lutego (ferie) oraz w lipcu przeprowadzam KOD. Nie robię generalnych porządków na Boże Narodzenie i Wielkanoc, tylko właśnie w tych dwóch terminach. A w tym roku nie umiem się jakoś zebrać w sobie. Coś tam porobię- jeden pokój uporządkowany, drugi w połowie, na dole "ogarnięte", ale nie mogę jakoś wpaść w "tryb wściekłej sprzątaczki"- czyli lecieć przez wszystkie pomieszczenia ze szmatą i mopem niczym perfekcyjna pani domu... Może mnie najdzie niedługo- mam nadzieję :]

A cytując za Monty Python'em: "a teraz z innej beczki":
Macie jakieś "złe" nałogi? Ja mam. Przyznaję się- jestem palaczem. Kilkakrotnie próbowałam rzucić, ale jest mi ciężko przez brak motywacji. Lubię palić- a przynajmniej tak sobie mówię. Z jednej strony wiem, że to tylko kwestia przyzwyczajenia i wyrobienia w sobie pewnych nawyków (organizm jest w stanie "odniezależnić się" od nikotyny zaledwie w ciągu 48 godzin), niemniej jednak poranna kawa i papieros stanowią zgrany duet i nie lada przyjemność. Wkodowane mam już gdzieś w mózgu, że kawa bez papierosa jest niepełnowartościowa. Ostatnio jednak znalazłam dość dobrą motywację... Trzymajcie kciuki- może ta będzie wystarczająca.
Jaka?
Nie powiem- żeby nie zapeszać :]

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Dom chlebem pachnący

Kiedy mieszkaliśmy w miejskim mieszkanku miałam stary piekarnik, który bywał bardzo kapryśny. Nie trzymał temperatury, albo nagrzewał się za bardzo, albo temperatura w nim "skakała". W związku z tym wszelkie próby wyprodukowania jakichkolwiek wypieków kończyły się fiaskiem. Kilkakrotnie próbowałam upiec ciasto- nawet najprostsze miało konsystencję gumy lub cementu. Piekarnik sprawdzał się tylko w roli suszarki do grzybów i pomidorów. No owszem, można w nim było upiec mięsko, podgrzać coś, ale nic poza tym.
Próbowałam też oczywiście piec chleb, ale jak w przypadku ciast nadawał się on tylko jako broń- można było nim zdrowo komuś przyłożyć, albo jako zatykacz do okien. Raz na dziesięć udało się coś zjadliwego. Wspomnę jeszcze, że piekłam zazwyczaj chleb żytni na zakwasie. Obraziłam się więc na pieczenie i przestałam. Lubię gotować, pichcić i buszować po kuchni, ale za wypieki się nie brałam. Potem miałam krótko nowy piekarnik, ale jakoś nie odnowiłam za bardzo znajomości z pieczeniem. Pozostał mi "uraz" :] Mam też problem przy gotowaniu i pieczeniu- mianowicie, nie trzymam się przepisów. Daję wszystkiego "na oko", rzadko odmierzam równo 100g, czy 240 ml... A przy ciastach czy pieczywie tzreba się trzymać gramatury.
Ostatnio jednak naszła mnie chętka na wypróbowanie kilku przepisów. Pierwszy chleb oczywiście mi się nie udał... Ale przy okazji wolnego dnia w zeszłym tygodniu stwierdziłąm, że spróbuję upiec tym razem chleb pszenny. O dziwo, udało mi się.
Zachęcona sukcesem, oraz pustym chlebakiem dziś upiekłam kolejny. Oczywiście nie wytrzymałam i zmodyfikowałam przepis. Znalazłam taki na zwyczajny chleb pszenny, ale zamiast wody dałam sok pomidorowy, dodałam czosnek i oliwek i tak oto powstał chleb pomidorowy z czosnkiem i oliwkami :]
Smaczny. Subiektywnie oczywiście :]

sobota, 1 czerwca 2013

Zaległa sesja z powstawania ogródka

Ogródek warzywny powstał już miesiąc temu i jeszcze się nie doczekał uwiecznienia w postaci sesji na blogu. Oczywiście teraz wygląda już trochę inaczej, bardziej zielono :]
Przede wszystkim ogródek miał być klasyczny- jak "babcine" równe grządki, ścieżki i rosnące w szeregu warzywka.
Praca nad ogródkiem trwała kilka dni- ciężkich dni. Ale warto było. Teraz cieszę się pierwszymi rzodkiewkami, a w kolejce czekają kolejne pyszności.


Wyznaczam teren pod ogródek. Ma jakieś 70m2. Problem miałam z drzewkami owocowymi- wszędzie się panoszą, i tak w ogródku wylądowała śliwka węgierka oraz kilka mirabelek.


Psy dzielnie pomagają przy zdzieraniu trawy i usuwaniu korzeni.


Trawa zdarta, teren pod ziemię przygotowany. To małe drzewko to wyżej wspomniana węgierka.


Ziemia dowieziona- 7 ton! Nie mogłam uwierzyć, że aż tyle jej będzie potrzebne. Jednak pan z firmy od ziemi miał rację...


Powstają pierwsze grządki.


Ja kończę grządki, a małż-onek stawia słupki do płotu.


grządki skończone, płot postawiony.
Uff...
Dobrej nocy życzę :]





Nietoperze i reszta ferajny

Nasza działka, a nawet dom tętnią życiem... I nie mam wcale na myśli tego, że my żyjemy w pędzie, czy też, że odwiedza nas jakaś obłędna liczba gości. Po prostu gdzie się nie obejrzę coś się przemieszcza, pełza, porusza, podskakuje, fruwa, kwili, świergoli, brzęczy i buczy. Wiosna jest bardzo pracowitą porą roku dla naszych "współmieszkańców". Na większość przyznam szczerze nie zwracam już większej uwagi, ale niektórzy potrafią wzbudzić zainteresowanie. Ostatnio natknęłam się po raz pierwszy na jednego z owadzich gigantów- oleicę krówkę. Prześliczna- spójrzcie sami:


Poza owadami mamy też większych lokatorów i to zadomowionych od zeszłego roku. Na strychu mianowicie siedzą nietoperze- sztuk trzy. Mieszkają gdzieś między dachówkami a stropem i zupełnie nie mamy pomysłu co z tym fantem zrobić. W zasadzie nie są uciążliwe (poza tym, że tupią i krzyczą, gdy wracają z kolacji, a odbywa się to zazwyczaj koło 1.00-2.00 w nocy...) jednak obawiamy się o stan ich "gniazdka", czyli naszego dachu...
Ma ktoś pomysł na humanitarne wysiedlenie nietoperzy?




To Stefan jeden z dzikich lokatorów.

W tym roku zalęgły się nam w dziurze pod belką także kwiczoły. Mam nadzieję, że uda mi się wypatrzeć przed psami naukę latania, bo inaczej maluchy mogą źle skończyć... W zezłym roku jeden cudem uniknął niechybnej śmierci w paszczy Brega.

wtorek, 14 maja 2013

Przerażające zygzaki

Lubię i przede wszystkim szanuję przyrodę. Nie mam lęków, czy "wstrętów" przed większością zwierząt. Nie przytulam co prawda pająków, ani nie głaszczę radośnie szerszeni, jednak nie panikuję na ich widok, a czasem wręcz przeciwnie. Zachwycam się delikatności i złożonością skrzydeł, malutkich włochatych odnóży, czy lśniących wszystkimi kolorami pancerzyków. W zasadzie boję się tylko jednego zwierzęcia i to nie ze względu na siebie, ale na psy. Wiosna i lato poza rozkoszami cudnej przyrody to dla mnie przede wszystkim czas bacznego i lekko rozhisteryzowanego rozglądania się za żmijami. Zygzakowatymi.

W zeszłym roku w przepiękny kwietniowy dzień, gdy słońce rozpływało się po ganku, ptaki świergoliły wokoło taki właśnie potwór zaatakował Małą Mi. Wiem, że się bronił, przestraszył psa itp, ale mimo to nie cierpię gada i już. Pamiętam jak dziś gorączkową szaloną jazdę do psiego szpitala, potem po surowicę. A potem czekanie, czekanie... Na szczęście wszystko skończyło się dobrze i Mithrill szybko wróciła do formy. A ja przez kilka tygodni zanim wypuściłam psy z domu obłaziłam całą działkę w poszukiwaniu obłych ciał. Potem stopniowo mi przeszło.

Dziś na spacerze Mała Mi PONOWNIE spotkała się ze żmiją (a w zasadzie żmijem- bo to był samiec) dosłownie wlazła na nią/ niego. Na szczęście gad nie zdążył zaatakować. Sama w to nie wierzę. A Mi przypomniała sobie chyba zeszłoroczną przygodę, bo odskoczyła i bała się przejść w tym samym miejscu w drodze powrotnej. W zasadzie, dobrze, że to nie był Brego, bo ten wariat odkąd pogryzły go kiedyś osy mści się na nich ganiając je i próbując zjeść (oczywiście często kończy się to kolejnym ukąszeniem). Gdyby tak zapamiętał żmiję, to nie byłoby wesoło...

A to zygzak, który w zeszłym roku zaatakował naszą panienkę:

poniedziałek, 13 maja 2013

O praszczurach słów kilka

Mam w sobie coś z "kobiety pierwotnej". Jakiś instynkt, pamięć genów coś zostało po praprzodkach. Mianowicie mam opętańcze zamiłowanie do zbieractwa. Takie "mini polowanie" może być na grzyby, jagody, borówki- cokolwiek. Mój instynkt łowny obudził się na wiosnę. W sobotę polowałam na mniszki. Nie te w sutannach, tylko lekarskie. Niestety takie zbiory mają zawsze ciąg dalszy, który jest zdecydowanie mniej przyjemny. Z ponad kilograma łebków mniszka lekarskiego udało mi się wyskubać 250g płatków. Płatki wraz w wodą, cukrem, sokiem z cytryny i pomarańczy przerobiłąm na miód. Pyszności, ale od skubania tych małych paskud ręce mdleją.
Dziś kobieta pierwotna we mnie została zaspokojona wyprawą po dziki szczaw. Wyprawa udana, ale oczywiście ma drugie dno... skubanie listkó z łodyżek... Przyznać trzeba, że mniej uciążliwe niż mniszki :] I zapas na zupkę szczawiową na zimę jest.

A teraz kobieta pierwotna z niecierpliwością ogląda sosny, w oczekiwaniu na młode pędy, by syropek na kaszel zrobić.