środa, 31 października 2012

Zima, oj zima...

  Oj mrozem powiało, oj śniegiem sypnęło... Kominek pracuje niemal całą dobę, najwyższy czas piec włączyć, bo nawet psy się pod kołdrę na noc pakują...W tym roku zima zaskoczyła mnie tak, jak zazwyczaj zaskakuje drogowców. .Na dworze -2 stopnie, a ja szpadlem marchewki wykopuję. Oj niedobrze, niedobrze. A jeszcze cebulki czekają na wkopanie i nie do końca wiem wkopywać, czy nie. Podobno ma trochę się ocieplić w weekend. Mam nadzieję, bo inaczej zostanę z pustą grządka na wiosnę.
Dziś króciutko, bo z pracy piszę. Jak mi internet nie zamarznie, to obiecuję w weekend coś skrobnąć.

czwartek, 25 października 2012

Historia Pana E.

    Jak już wspominałam, mieszkamy prawie w lesie , na skraju wsi, której to obrzeża właśnie są dość letniskowe. Dzięki temu w sezonie mamy dwa razy więcej sąsiadów niż od jesieni do wiosny. Wprowadzaliśmy się w sierpniu, więc większość sąsiadów, których poznaliśmy było właśnie "letnikami" w wieku zazwyczaj... dojrzałym. Od początku słyszeliśmy zewsząd zachwyty nad osobą tajemniczego (przynajmniej początkowo) dla nas pana Edwina /Erwina - zależności od tego który sąsiad się nim zachwycał. Po pewnym czasie udało nam się ustalić iż pan E. był jednym z poprzednich właścicieli(a było ich przed nami trzech) naszego domku.
   Pan E. jest osobą wzbudzającą wśród wszystkich wielki entuzjazm oraz szacunek, co nie kryjmy się, przysporzyło nam również części tej sympatii, oraz ułatwiało czasem pewne sprawy. Po niedługim czasie odkryliśmy iż hasło "dom pana Edwina/ Erwina" potrafi wiele załatwić. I tak już podczas pierwszej wizyty w miejscowym sklepie doweidzieliśmy się, że możemy kupować "na zeszyt". Pobliski gospodarz bez problemu sprzedał nam drewno kominkowe po calkiem atrakcyjnej cenie, od sąsiadki dostaliśmy piękne pacioreczniki- bo pan E. takie miał- a inni uśmiechali się do nas wręcz z lubością.
Pan E. stał się dla nas niemal postacią mityczną.  Skłądając razem wypowiedzi sąsiadów ustaliliśmyże był on:  wielkim ekscenrykiem/ gentelmenem/ intelektualistą/ samarytaninem, co razem tworzyło zdecydowanie egzotyczną mieszankę.

     Do tego pozostawał jeszcze motyw tajemnicy. Kim był? Co się z nim stało? Z większości rozmów nie dało się wiele wywioskować poza tym, że był wspaniały. Snuliśmy domysły, że pewnie odszedł z tego świata (o rany! może w tym domu?) skoro dom sprzedał nie on, tylko ktoś inny, a wszyscy tak się nim zachwycają i  wspominają.  Pan E.wnioskując z uzyskanych informacji był conajmniej niestamowitą osobą.
    
       Kilkanaście dni temu mit pana E. został niestety dla nas przynajmniej obalony, a przynajmniej mocno nadszarpnięty, gdyż pod naszą furtką pojawił się nie kto inny jak właśnie On we własnej osobie!
I co?
Nic, zwyczajny starszy pan, który poprostu się przeprowadził, mówiący w sposób zdecydowanie zwyczajny, chodzący i zachowujący się też zupełnie zwyczajnie. Do tego udało nam się rozwiązać zagadkę czy jest on panem Edwinem, czy Erwinem :]

   Czasem żałuję, że spotkałam osobiście pana E. bo odebrał tą wizytą całą magię swej osobie, a tym samym mnie samej...
Mimo to, pozdrawiam pana E., dzięki któremu nadal mam pacioreczniki, drewno do kominka i może nie otwartą, ale przynajmniej uchyloną furtkę do serc tutejszych mieszkańców.


                    Klony już się "sypią" więc czas najwyższy był wziąć się za róże liściaste :]

poniedziałek, 22 października 2012

Niedoczas miejski

          Od pewnego czasu mam uczucie, że czas w mieście i na wsi dla mnie inaczej płynie. Jakaś anomalia czasoprzestrzenna mnie dopadła i tyle. Ponieważ pracuję w mieście, spędzam tam pewną ilość czasu w tygodniu. Za każdym razem mam uczucie, że wiecznie brakuje mi czasu, aby coś tam załatwić. Jak dziś... Pobudka 1,5 godziny wcześniej, żeby zjechać przed pracą do warsztatu z autkiem, potem pędem do miastowego mieszkanka, bo wymieniają rury.
 Dobrze, że Mamcik zgodził się popilnować panów fachowców i poczekać na nich, bo inaczej nie dałabym rady. Po pracy do warsztatu po autko, na szczęście gotowe już do odbioru, do mieszkanka miastowego, zwolnić Mamcika z pilnowania panów fachowców... Potem kombinacje alpejskie, aby panowie fachowcy mogli się jutro do mieszkanka dostać... Ja na 7.00 do pracy, panowie łaskawie po ósmej się pojawiają. Dobrze, że sąsiedzi jeszcze mnie pamiętają i zgadzają się pomóc.
          No i tak szast- prast minęło dwa razy więcej czasu niż powinnam być w mieście, oraz niż myślałam. nie spędzałoby mi to może snu z powiek, gdyby nie Mała Mi. Ona ma w tyłeczku swym zgrabnym zegarek... I jeśli siedzi w domu sama dłużej niż 5godzin, to zaczyna się okropieńczo nudzić. W efekcie czego zaczyna sobie szukać rozrywki, zazwyczaj dewastatorskiej. Dzisiaj też "limit czasu" Mith minął, więc po powrocie do domu zastałam twórczo porozrzucane w sypailni strzępki kołdry... Na szczęście pacjent (to znaczy kołdra ) przeżył.
            I tu dochodzę do czasu wiejskiego. W takim samym czasie jak spędzony w mieście zdążyłam zaszyć nieszczęsną kołdrę, wypić kawę relaksując się przy "Akademii rozrywki", wyjść z potwornymi psami na psacer, ugotować obiad, koordynować wycinanie dwóch padających świerków( wycinki małż dokonywał), ułożyć jabłka w piwnicy (każde zawinięte w osobny papierek- jak w dowcipie), zaprowiantować małża i siebie na jutro do pracy, oraz na koniec zrobić masełko sezamowe na zbliżające się dłuuugie, zimowe, ponure wieczory.
    A jutro znowu się niedoczas miejski zacznie, bo panowie fachowcy znowu będą działać, oraz przychodzi potencjalny kupiec mieszkanka, oraz na pocztę z awizo trzeba skoczyć, no i oczywiście jeszcze pracę odwiedzić.... I w międzyczasie- niedoczasie będę się zastanawiać co znowu Mała Mi wymyśli.


a ja chciałabym jak Breguś móc się "pochilloutować" :]
Pozdrawiam zaglądających.









piątek, 19 października 2012

Skąd i dlaczego się tu znaleźliśmy...

   Miało być wczoraj, ale historia przegrała z kapustą :] Dzisiaj już z mocnym postanowieniem postaram się spisać krótką, ale bądź co bądź szczęśliwą historię- podobną pewnie do wielu innych...
   Przez kilka lat (prawie sześć) miszkaliśmy razem (bo przedtem ponad 20 osobno) w malutkim mieszkanku, jednopokojowym w pewnym mieście. Bardzo przyjemnym, nie powiem. Może przemawia przeze mnie "lokalny patriotyzm", ale tam się urodziłam, mieszkałam przez większość życia i naprawdę uważam, że miasto to nieźle sobie radzi.
Wracając do tematu- pewnego dnia mój małż-onek stwierdził, że powinniśmy kupić większe mieszkanie. Wtedy, nie wiem w zasadzie dlaczego zbudził się we mnie bunt i foch i powiedziałam, że NIE. Jeśli mam się przeprowadzić, to na wieś. Do domu z ogródkiem, gdzie Brego będzie mógł pobiegać, gdzie marchewka i pomidory będą sobie radośnie rosnąć w słonku. Początkowo Małż stwierdził, że zwariowałam z lekka, bo przecież nas na to nie stać... Po niedługim czasie okazało się jednak, że i owszem stać (w takim samym stopniu jak na większe mieszkanie oczywiście, a nie że możemy tyle forsy hop-siup wydać z własnych- pod tym względem raczej jesteśmy większoścą). No i Małż się zgodził...Bo stwierdził, że faktycznie chyba lepiej tak, a nie w metrażu nawet większym lecz z milionem przypadkowo zebranych osób.
  Zaczęliśmy szukać. W sumie dość szybko znaleźliśmy takie miejsce, gdzie oboje ponownie powiedzieliśmy sobie TAK- tym razem nieformalnie i z trochę inną koncepcją niż za pierwszym razem :]
Po dłuuugim czasie iczekiwania i załatwiania formalności głownie bankowych udało się.
I tak ponad rok już mieszkamy sobie na uroczej wsi. Chociaż nie zawsze jest urokliwie i uroczo...
Ale o tym jużpóźniej...
A oto domek, który nas uwiódł. Tam gdzieś w tle nawet mnie widać :]

czwartek, 18 października 2012

O tym jak kapusta historią zawładnęła...

  Chciałam dziś więcej trochę napisać o tym skąd i dlaczego się wzięliśmy "w wiejskim lesie", ale niestety... Dwie wielkie jasnozielone głowy smętnie spoglądały na mnie z kuchni. Od zawsze październik był dla mnie ostatnim miesiącem przygotowań do zimy. Od maja do października mniejsza lub większa spiżarnia zapełnia się różnymi słoiczkami i wekami. W maju króluje sosna i mniszek, w czerwcu truskawki. Lipiec i sierpień upływają pod znakiem jabłek, jagód, wiśni i cukinii. We wrześniu kuchnię we władanie biorą grzyby, borówki, ogórki i pomidory, a październik to miesiąc kapusty. Nie żebym przerabiała ją w jakiejś hurtowej ilości, ale przynajmniej jedna 5 litrowa beczułka jest.
No i dziś nadszedł ten dzień, kiedy już trzeba było... A z racji tego, że główny masakrator i stręczyciel kapusty- czyli ubijacz wybrał się służbowo w podróż, to w tym roku ja musiałam całą tą masę sprężystą i soczysta przerobić na wymęczone farfocle i sok.
I tak oto po trzech godzinach szatkowania, solenia i ubijania na zmianę nie mam już sił zbyt wielu na spisanie zamierzonego posta. Zwłaszcza, że strzępki szatkowanych głów uśmiechają się do mie z podłogi i blatów kuchennych, więc trzeba je jeszcze zagarnąć do miejsca przeznaczenia- czyli na kompost.
Dobrej nocy :]

środa, 17 października 2012

post techniczny

       Tak sobie siedzę od kilku(!) godzin i próbuję to wszystko rozgryźć. Wniosek nasuwa się jeden- albo blogger jest okropieńczo skomplikowany, albo ja jednak jestem zupełnie analogowa. No nie "kumam" jak to zrobić, żeby mieć w paseczku ładnie ułożone blogi, które czytam, jak dodawać zdjęcia, jak sprawdzić przed opublikowaniem zmiany wyglądu... jak, jak, jak... postaram się to opanować, jak nie dziś to jutro... Chociaż jutro chciałam więcej skrobnąć na temat leśnej wsi naszej, nazwy bloga i jego przeznaczenia :]
No nic, zobaczymy.
pozdrawiam

Przedstawiam(y) się :]

No to się udało....
Po przeczytaniu niezliczonej ilości blogów, odrzucaniu od siebie chwilowej pokusy, aby samemu założyć "takie cuś" i poczekać aż przejdzie lub dojrzeje... stwierdziłam, że chyba jednak dojrzało. Jak wszyscy widzą to mój pierwszy post. Jestem tu nowiutko- świeżusieńka i nawet nie wiem jak to będzie wyglądać...
Mimo wszystko próbuję. Tak więc zgodnie z tytułem przedstawię się/nas:
Jest nas obecnie czworo (ew. sześcioro- ale o tym poniżej)

ja- uczę, uczę, uczę- zawodowo. Prywatnie coś tam "dziubię", pichcę, zbieram z takim samym zaangażowaniem. Czytam kiedy tylko mogę zaniedbując czasem haniebnie resztę stada, obserwuję maniakalnie pobliską przyrodę, próbuję wpoić psom podstawowe zasady wychowania, staram się wyhodować cokolwiek jadalnego itd... o tym pewnie bardziej szczegółowo później :]

małż-onek- też pracuje, namiętnie uprawia piromancję (na szczęście zazwyczaj w kominku), z radością pochłania to, co ja upichcę(przynajmniej tak twierdzi) i oddaje się "rzutami" swym hobby- znaczy albo przez tydzień nonstop gra na PC, albo czyta, albo muzyczki rózne tworzy.

Brego- pies-pies nazywany "Faflunem" gdy ma przytulaśny nastrój, bądź też "męczyd...pą" gdy przytulaśny nastrój staje się zbyt upierdliwy. Ma prawie 7lat i jest schroniskową znajdą. Z nami od ponad sześciu.

Mithrill- pies-suczka nazywana "Małą Mi" ze względu na charakterek zwłaszcza w stosunku do Bregusia. Po prostu mała despotka i wredota, mimo że dwa razy mniejsza od niego. Głównym hobby Małej Mi jest jedzonko- syndrom poschroniskowy... Mith ma około 1,5roku z nami uczy się szczęśliwego psiego życia od 17 lutego czyli równo 9miesięcy!

Ewentualne sześcioro uzupełniają dwa ślimaki afrykańskie, ktore nie są zbyt interaktywne, więc o nich raczej za dużo tu nie będzie :]

No to się udało...- jak na wstępie.
Wyprodukować pierwszy post.
Mam nadzieję, że będą następne, w któych bliżej się poznamy :]
pozdrawiam wszystkich, którym udało się tu zajrzec i przebrnąć przez moje pierwsze publiczne "wypociny".